sobota, 27 września 2014

Gadżety dla graczy i nie tylko, czyli Gift Up i Maginarium

Inspiracją do tego wpisu była refleksja, że właściwie niewiele jest miejsc, gdzie gracz może zaspokoić swoją potrzebę posiadania oryginalnych gadżetów związanych z jego ukochanymi RPGami. Wiem ja coś o tym. Dlatego opowiem Wam teraz o dwóch miejscach w sieci, gdzie gracz poczuje się jak dziecko w sklepie z cukierkami, czyli będzie chciał je wszystkie :)
Dodam jeszcze, że nie tylko gracze znajda tam coś dla siebie, fani książek i seriali będą równie zadowoleni.
Ja jako fanka wszystkich trzech branż mam wielki problem, żeby nie wydać u nich całej wypłaty :)

Zacznę od Gift Up, ponieważ ich odkryłam wcześniej. Szukając kiedyś sama już nie wiem czego na allegro trafiłam na kolczyki Mana i HP. Chyba nawet wtedy buszowałam po Allegro razem z siostrą. Nas tam nie powinni wpuszczać :D Oczywiście kiedy zobaczyłyśmy te kolczyki, oczy nam się zaświeciły mniej więcej tak ***.***
Pozwólcie, że zaprezentuję kolczyki, o których mowa:

Jak pisze na stronie bigle są antyalergiczne, co niniejszym potwierdzam, gdyby nie były musiałabym je zdjąć jakieś pół godziny po założeniu, bo już wystąpiłaby reakcja alergiczna. Tymczasem chodzę w nich cały dzień i nic się nie dzieje. Kolczyki mam już około dwóch lat i jak widać są w bardzo dobrym stanie, nic się nie ściera, kolory nie wyblakły, po prostu rewelacja! A miałam obawy, że papier naklejony na buteleczkach szybko się zniszczy, jednak nic takiego się nie stało. 

Drugi produkt który noszę to wisiorki Mana i HP
Tutaj pochwalę wyjście naprzeciw klientowi, ponieważ te dwa lata temu, kiedy zamawiałam moje potki, nie było opcji Many i HP na jednym wisiorku, jednak wystarczył jeden mail i taka opcja została dla mnie stworzona, za co duży plus :) Wisiorek noszę codziennie od dwóch lat i również nic się nie zniszczyło, nie wyblakło, nie odpadło. 


Zarówno kolczyki, jak i wisiorek są bardzo lekkie i praktycznie nie czuję, że coś noszę, co jest wielką zaletą szczególnie w przypadku kolczyków, ponieważ nie lubię, kiedy są ciężkie.
W ofercie sklepu znajdziecie nie tylko te dwa potki, są też między innymi: Ork Blood, Virgin Blood, Posion, Krew pomiotu, Czarna krew, Demon blood i inne.
Jak już wspomniałam, nie tylko fani gier znajda tu coś dla siebie.
Dla serialoholików mamy  gadżety związane między innymi z Supernatural.
Dla fanów książek na przykład Alicja w krainie czarów, Gra o tron, Harry Potter.
Polecam z czystym sumieniem, naprawdę warto. Oryginalne gadżety, bardzo dobrej jakości!
Zachęcam do odwiedzenia ich strony internetowej, oraz profilu na Facebooku.

Kolejne miejsce warte odwiedzenia to sklep Maginarium. Trafiłam na nich przypadkiem. Szłam kiedyś ulicą i spotkałam faceta w koszulce z napisem "Nie mam czasu jadę czołgiem". Pomyślałam sobie, że byłby to idealny prezent dla mojego osobistego czołgisty, tyle się wycierpiał ostatnio, przyda mu się coś na pocieszenie. Wróciłam do domu i rozpoczęłam poszukiwania. Nie było łatwo, ale znalazłam, niestety sklep nie miał już tej koszulki w swojej ofercie. Napisałam maila z prośbą o wystawienie i jakiś czas później się pojawiła na stronie. Kupiłam bez zastanowienia. Koszulka wygląda tak:
Jakościowo bardzo dobra, 100% bawełny. W użyciu jest od dwóch miesięcy,  nie spiera się ani kolor, ani nadruk. Koszulka w praniu się nie kurczy. Jestem bardzo zadowolona z zakupu, a mój osobisty czołgista wręcz zachwycony :)
A mnie osobiście kupili koszulka ze starej gry, którą uwielbiam, Dungeon Keeper. Niewielu pewnie o niej pamięta, a tu taki piękny gadżet się trafił.
U nich też każdy znajdzie coś dla siebie, w ofercie mają koszulki, przypinki, bluzy, podkładki pod mysz, kubki, plakaty, podstawki pod kubek, poduszki, naszywki, a więc do wyboru, do koloru. A i tematyka różnorodna, bo i Anime, i gry, filmowi i serialowe gadżety też się znajdą. No i jest możliwość zamawiania gadżetów z własnym wzorem. 
Polecam równie gorąco i również zapraszam na stronę internetową, oraz profil na Facebooku.

Cieszę się, że pojawiają się w Polsce takie strony, jeśli macie jakieś swoje ulubione, to podzielcie się linkami :)

niedziela, 24 sierpnia 2014

Testy sosu słodko-pikantnego z TaoTao i TestMeToo


Otrzymałam niedawno do testów sos TaoTao słodko-pikantny. Ucieszyłam się ogromnie, ponieważ firma jest mi znana i bardzo przeze mnie lubiana. Jako testerka miałam wykonać trzy zadania, które przedstawiam poniżej.
 
Do zadania numer jeden przygotowaliśmy piersi z kurczaka w ziołach. Jak dla mnie smakuje dużo lepiej z sosem TaoTao niż na przykład z ketchupem czy musztardą i jest to bardzo szczera pochwała. Sosy TaoTao mają specyficzny smak, a co za tym idzie nadają specyficzny smak potrawom, do których ich dodamy. Uwierzcie, pierś z kurczaka z sosem słodko-pikantnym jest naprawdę pyszna!

Zadanie numer dwa to kanapki. Pierwsze kanapki na których testowałam sos były z serem i pieczenią z kurczaka. Wniosek? Sos do kanapek pasuje równie dobrze jak do dań głównych. Od tego czasu dodawałam sos zarówno do kanapek z warzywami jak i z samym serem i we wszystkich wariantach sprawdza się świetnie.

W zadaniu trzecim sama miałam wymyślić zastosowanie dla sosu. Wymyśliłam nawet kilka. Pierwszym pomysłem były ziemniaki z piekarnika. Często żeby zrobić obiad na szybko kroję ziemniaki tak jak na frytki, polewam delikatnie olejem i posypuję przyprawą do ziemniaków. Potem do piekarnika w 200 stopniach, na mniej więcej pół godziny, na blaszce wyłożonej folią aluminiową i obiad gotowy. Zazwyczaj konsumujemy te ziemniaki z keczupem lub majonezem, tym razem zastąpił je sos TaoTao i sprawdził się bardzo dobrze. Przypuszczam, że z powodzeniem można go użyć też do frytek.
Kolejne zastosowanie to dip do przekąsek. Do chipsów jest idealny!
Nadaje się też do pizzy, różnego rodzaju zapiekanek, po prostu do wszystkiego, do czego normalnie użylibyśmy keczupu lub majonezu. A że ja keczupu używam do wszystkiego, to i sos TaoTao jest dla mnie dodatkiem idealnym :)

Polecam i życzę smacznego :)

Jeśli chcecie uczestniczyć w przyszłych testach, zapraszam:
https://testmetoo.com/dolacz-do-nas/?token=e9a790fc27b07cba283933ee93dd9550

piątek, 15 sierpnia 2014

Podsumowanie kampanii Rekomenduj.to i Le Petit Marseillais

Nadszedł najwyższy czas na podzielenie się wrażeniami z testowania kosmetyków Le Petit Marseillais. Testuję od dłuższego czasu, jednak urlop i wyjazdy sprawiły, że nie miałam za bardzo czasu na blogowanie.

Na początek o samej kampanii. Muszę przyznać, że jest to jedna z lepiej zorganizowanych kampanii, w jakich brałam udział. Sama paczka już nastraja pozytywnie. A wyglądała ona tak:
Naprawdę zachęcająco. Drugi plus, naprawdę duża ilość próbek, aż chce się dzielić z innymi i przede wszystkim jest czym się dzielić :) Koleżanki do testów przystąpiły ochoczo, nawet panie ekspedientki w sklepie skorzystały.
Kampania przeprowadzona wzorowo, oby więcej takich.

Teraz słowo o testowanych produktach. Otrzymałam żel pod prysznic i mleczko do ciała. Na pierwszy ogień idzie żel. 

Co obiecuje nam producent:
Kremowy żel pod prysznic z kwiatem pomarańczy delikatnie oczyszcza i nawilża skórę. Gładka i łatwo spłukująca się piana daje wyrafinowany i relaksujący zapach. Twoja skóra pozostanie miękka, nawilżona i odżywiona. Nawilża górne warstwy naskórka. Kwiat pomarańczy znany jest z właściwości relaksujących, które koją zmysły. Bogata w witaminę C pomarańcza odświeża i tonizuje.
Jak wszystkie żele pod prysznic tej francuskiej firmy zawiera naturalne składniki, ma neutralne pH dla skóry, nie testowany na zwierzętach.
I jak to się ma do rzeczywistości. Żel faktycznie delikatnie oczyszcza, jest to zasługa kremowej konsystencji, bardzo dobrze się pieni, a sama pianka jest tak aksamitna, że kąpiel jest naprawdę odprężająca. Właściwości nawilżających u siebie nie zaobserwowałam. Za to zapach bardzo mi się spodobał, pachnie naprawdę jak prawdziwy kwiat pomarańczy. 

Przejdźmy do mleczka.
W linii `Receptury Śródziemnomorskie` Le Petit Marseillais stworzył kompozycję, która spełnia potrzeby bardzo suchej skóry. Połączył trzy wyjątkowe składniki z Południa: masło Shea, które odżywia i optymalnie nawilża, niezwykły olejek arganowy, magicznie wygładzający skórę, oraz wspomagające ich działanie słodkie migdały.
Dzięki lekkiej konsystencji mleczko nawilżające Le Petit Marseillais w jednej chwili wnika w głąb skóry, spełniając jej potrzeby i zapewniając komfort. Skóra relaksuje się, jest miękka, nawilżona i pachnąca.
Skład: masło shea, olej arganowy, olej ze słodkich migdałów.
Tutaj jestem na tak pod każdym względem. Niesamowicie nawilża skórę, poradziło sobie nawet z moimi ramionami spalonymi nadmorskim słońcem. Do tego skóra jest gładka i przyjemny zapach jeszcze jakiś czas się na niej utrzymuje. Początkowo miałam wątpliwości co do konsystencji, ale okazały się niepotrzebne, świetnie się rozprowadza i wchłania błyskawicznie. Tylko potem na dłoniach zostaje mi takie nieprzyjemne uczucie lepkości, ale przy wszystkich zaletach to naprawdę nie ma znaczenia. Jestem bardzo zadowolona, świetny kosmetyk!!!

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Podsumowanie kampanii Duck i Streetcom

Nadszedł czas na opisanie wrażeń z testowania produktów Duck. 

Na pierwszy ogień idą Duck Fresh Discs, krążki zapachowe.
Wiedziałam, że od dawna używa ich moja siostra i jest zadowolona, ale sama jakoś nigdy nie wypróbowałam, sama nie wiem czemu. Na szczęście okazja sama się trafiła w postaci owej kampanii. Zazwyczaj sceptycznie podchodzę do faktów, które próbują mi wmówić reklamy, jednak w przypadku tego produktu nie mam się do czego przyczepić. Postanowiłam odnieść się do zalet, które obiecuje nam producent:

- higiena: zgadzam się w 100 procentach, w trakcie aplikacji nie musimy dotykać ani muszli, ani obrzydliwych i niehigienicznych zawieszek do toalet. Po prostu robisz kleksa aplikatorem i po wszystkim

- czystość: rzeczywiście, świetnie czyści muszlę przy każdym spłukaniu, dodatkowo wersja zapachowa Lime, którą testowałam ma naprawdę przyjemny zapach, który roznosi się po całej łazience.

- wygoda: oczywiście, że tak, aplikacja jest bardzo prosta i nikomu nie sprawi trudności.

- niezawodność: potwierdzam, krążki przyklejają się zarówno do mokrej jak i do suchej muszli, do tego trzymają się bardzo dobrze i nie ma takich sytuacji, że cały krążek nam się odkleja i znika. Nawet kiedy już zostaje sama końcówka, nadal trzyma się idealnie. 

- atrakcyjność: krążki wyglądają dosyć schludnie, nie zbierają brudu i bakterii, tak jak tradycyjne zawieszki, nie zostawiają zacieków.

- ekonomiczność: jeden krążek ma nam wystarczyć na 120 spłukać. W jednym opakowaniu mamy sześć krążków, więc powinno wystarczyć na ponad 700 spłukań, powiem Wam, że nie liczyłam, ale mogę potwierdzić, że naprawdę jedno opakowanie wystarczy na kilka ładnych tygodni. To oczywiście zależy też od liczby domowników i częstotliwości spłukiwań, ale naprawdę mogę potwierdzić, że krążki są bardzo wydajne.

- oszczędność: podobno krążki są teraz w nowej niższej cenie. Nie wiem ile kosztowały wcześniej, ale mimo wszystko jest to oszczędność, z racji tego, że produkt jest bardzo wydajny i nie musimy tak często kupować kolejnego. 

Generalnie tytułem zakończenia, jestem zadowolona z tego produktu i od tej chwili jest na stałe w użytku w moim domu. Najzwyczajniej jest to najlepszy tego typu produkt, jaki miałam możliwość testować, więc póki co nie zamierzam kupować nic innego. 

Przechodzimy zatem do drugiego produktu, czyli płyn do toalet Duck Power
Również jestem zadowolona z użytkowania. Płyn ma żelową konsystencję, więc po zalaniu utrzymuje się na muszli, a nie od razu spływa na dół. Mimo zawartości chloru nawet w najmniejszym stopniu nie czuć jego zapachu po użyciu płynu. Naprawdę dobrze czyści, producent zapewnia też, że dezynfekuje i usuwa bakterie. Co prawda tego nie jesteśmy w stanie zobaczyć, ale mam wrażenie, że tak jest naprawdę, ponieważ muszla po użyciu wygląda naprawdę czysto i świeżo. 

Ogólnie muszę powiedzieć, że do obu produktów zastrzeżeń nie posiadam. U mnie świetnie się sprawdzają, dlatego mogę szczerze polecić ten zestaw każdemu :)

niedziela, 15 czerwca 2014

Wolne popołudnie i mus czekoladowy

Dziwnie się czuję, kiedy wracam z pracy w godzinach tak wczesnych jak dzisiaj (po 14) i zazwyczaj nie wiem wtedy, co ze sobą zrobić. Chociaż potencjalne zajęcia i obowiązki krzyczą i wołają z każdego kąta. Ale jakoś ciężko się za nie zabrać. Dlatego dzisiaj postanowiłam, że zrobię coś miłego dla mojego Niemęża, żeby osłodzić mu powrót z pracy. A dla takiego czekoladoholika jak on, świetną niespodzianką będzie mus czekoladowy. Jego dodatkowe zalety to fakt, że szybko i łatwo się go przyrządza oraz niewielkich nakładów finansowych to wymaga.

No to czas na przepis:

- 2 tabliczki gorzkiej czekolady
- 4 jajka
- 3 łyżki cukru
- 4 łyżki wody
- 2 łyżki masła

Czekoladę łamiemy na kawałki. Do niewielkiego garnka wrzucamy czekoladę, masło i wlewamy wodę. Rozpuszczamy ciągle mieszając. Żółtka ucieramy z cukrem i dodajemy do przestudzonej czekolady. Dobrze mieszamy. Białka ubijamy i łączymy z masą czekoladową. Rozlewamy do pucharków i odstawiamy do lodówki na minimum trzy godziny, aby deser stężał.
Jeśli ktoś lubi można dodać odrobinę cukru waniliowego.

Ja tym razem udekorowałam go dodatkowo truskawkami, bo jakoś mi ten zestaw pasował :)

A tak prezentuje się gotowy mus:



wtorek, 13 maja 2014

Kampania Tesco i Talk Marketing

I znowu załapałam się do kampanii. Tym razem jest to kampania produktów Tesco, prowadzona przez Talk Matketing. Dostałam paczkę, w której znalazłam Informator Talk Agentki, gazetkę Tesco Loves Baby i 16 kuponów na produkty Tesco. W praktyce wygląda to tak, że idę do Tesco, wybieram produkty, na które mam kupony i po załatwieniu formalności zabieram je do domu. A potem to, co najprzyjemniejsze - testowanie :)
A zawartość paczki wygląda tak:

Teraz tylko wybrać się do Tesco. Już mam w głowie sałatkę z awokado ^^

piątek, 9 maja 2014

Nowa Kampania Streetcom i Duck

Zajechał dzisiaj do mnie kurier z wielką paczką. Okazało się, że jest to przesyłka od Streetcomu z nowej kampanii Duck.
Oto zawartość przesyłki:


A to Duck Fresh Disc po rozpakowaniu:

Zdjęcia robił mój mężczyzna, więc załapał się kawałek dywanu i fotela, ale wybaczmy mu to :)
Duck już w użyciu, pozostaje rozdać znajomym i czekać na opinie :)

wtorek, 29 kwietnia 2014

Muffiny Oreo, czyli nagroda za pójście do dentysty.

Jak wiadomo, chory facet to umierający facet. A z bólem zęba, to już w ogóle tragedia. Mój prywatny mężczyzna woli zdychać z bólu niż pójść do dentysty. Niestety przychodzi taki moment, kiedy ząb boli nie do wytrzymania i do tego puchnie. Wtedy kochająca kobieta obdzwania pół miasta w poszukiwaniu dentysty, który przyjmie na już (a nie łatwo takiego znaleźć). Mężczyzna wykazując się odwagą idzie na wizytę. A kochająca kobieta chce mu to jakoś wynagrodzić. Co prawda zrobiłam mu naklejkę "Dzielny pacjent". Ale to jednak nie to :) Jako, że Mój uwielbia słodkości, postanowiłam coś upiec. Padło na muffinki Oreo, które są jednymi z najlepszych na świecie ^^
Tak wszystkim wokoło smakowały, że szef Mojego do dzisiaj mnie prześladuje i pyta kiedy znowu upiekę :) Tyle radości, a naprawdę niewiele z nimi roboty.
Tak więc dla Was przepis, znaleziony kiedyś gdzieś w odmętach internetu :)

Składniki:

*na ciasto
- 150ml gorącej wody
- 2 jajka
- 170g cukru
- 4 łyżki masła
- 140g mąki pszennej
- 5 łyżek gorzkiego kakao
- 70g mieszanki (wiórki kokosowe, migdały, orzechy)
- 1/4 łyżeczki sody
- 1/2 łyżeczki proszku dopieczenia
- szczypta soli
- 12 ciasteczek Oreo
- 100g jogurtu naturalnego

*na krem
- 250ml śmietany 30%
- 250g serka mascarpone
- 1 łyżka cukru pudru
- 8 ciasteczek Oreo

*dodatkowo
- ciasteczka Oreo do ozdoby

Sposób przygotowania:
1. Masło rozpuszczamy razem z kakałem i wodą, studzimy. Jajka miksujemy na gładką i puszystą masę z cukrem.
2.Mąkę mieszamy z proszkiem do pieczenia, solą, sodą i mieszanką.
3. Do masy jajecznej na zmianę dodajemy wcześniej przygotowane masło z kakałem i mąkę oraz jogurt, miksujemy na gładką masę.
4. Do papilotek wkładamy po jednym ciasteczku Oreo, zalewamy ciastem i pieczemy ok. 20 min. w 180 stopniach.
5. Śmietanę miksujemy z serkiem, cukrem, aż zgęstnieje, następnie dodajemy pokruszone Oreo, mieszamy. Krem nakładamy na wystudzone muffiny, można ozdobić dodatkowo Oreo.

Tak prezentowała się porcja, którą Mężczyzna zabrał do pracy. Zaręczam Wam, że posmakują każdemu.Świetna opcja na słodką niespodziankę.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Lotopałanka i inne zachcianki

Opowiem Wam skąd się wziął pomysł na lotopałankę. Nietypowy dość ^^
Z moim Nieślubnym już tak mamy, że jak nam się włączą nocne rozkminy, to potrafimy od listy zakupów przejść płynnie do zwierzątek, które moglibyśmy mieć. Ja o niczym innym nie marzę jak o psie, ale On marudzi, bo mamy za małe mieszkanie na psa i bla bla bla. On by chciał kota, ale nie może, bo ma uczulenie (o całe szczęście, nienawidzę kotów!), ewentualnie papużki faliste, sztuk dwie (o losie, tego mi brakuje jeszcze, żeby coś mi darło dziób o poranku, jak tu człowiek raz na ruski rok może się wyspać). Po szybkim przeglądzie znanych nam zwierzątek mniej lub bardziej gryzoniowatych, stwierdziłam, że kto mi doradzi lepiej niż internet.

I o dziwo nie myliłam się. Weszłam na stronę jednego ze sklepów zoologicznych, a tam co? Między wszystkimi chomikami, prosiaczkami morskimi, żółwiami i papugami, ONA. Lotopałanka. 

No czyż nie jest to urocze stworzonko? 
Jak mówi Wikipedia:
Lotopałanka karłowata, lotopałanka krótkogłowa, workolot karłowaty (Petaurus breviceps) – gatunek torbacza z rodziny lotopałankowatych. Małe, stadne zwierzę nadrzewne, zamieszkujące Australię i Nową Gwineę. Charakteryzuje się obecnością długiego chwytnego ogona i fałdów skórnych stanowiących wystarczającą powierzchnię nośną dla lotu ślizgowego na odległość do 55 metrów.
No powiem Wam, że trochę na nią zachorowałam. Zazwyczaj staram się zagłuszyć tę miłość od pierwszego wejrzenia logiką. Bo to drogie (600 zł, za samo zwierzątko, a gdzie klatka i cała reszta), bo musi mieć ogromną klatkę, a najlepiej to w ogóle mieć dwie, żeby się nie czuły samotne. Tylko jak wiadomo serce zazwyczaj wygrywa z logiką. I co ja zrobię jak to jest takie urocze maleństwo. Pokażę Wam jeszcze kilka filmików, no sami powiedzcie, czyż nie jest słodka?

 


Chyba, że to ja jestem dziwna :D Ale jak można się nie zakochać w tych wielkich oczyskach?:P
Pół biedy, że ogólnie trudno je dostać w sklepie, bo mam wrażenie, że gdybym jakąś zobaczyła, to bez niej bym nie wyszła. Teraz pozostaje mi mieć nadzieję, że wygramy w totka i sobie taka sprawimy :D

niedziela, 23 marca 2014

Przyszła wiosna nie wiedzieć kiedy!

W piątek był kalendarzowy pierwszy dzień wiosny i jako, że pogoda była iście wiosenna, postanowiłam wystąpić z jakimś zielonym akcentem. Niestety, w mojej szafie jakoś zieleni brakuje, więc wspomogłam się zielonym kaszmirowym cieniem do powiek Moss Green firmy FM Group. Używam ich od jakiegoś czasu i niezmiennie jestem pod wrażeniem. 

Co mówi nam o nich producent:
  • intensywne napigmentowanie sprawia, że kolor idealnie odwzorowuje się na powiece, nie wymagając poprawek w ciągu dnia
  • kremowa konsystencja, delikatna niczym kaszmir, ułatwia precyzyjne nałożenie kosmetyku
  • zawartość wysoko zmikronizowanych składników pudrowych zapewnia trwały makijaż oczu, bez obsypywania się
  • szeroka gama fascynujących, nasyconych kolorów
  • matowy
  • prasowany
  • waga: 2,5 g
 I jak to się ma do rzeczywistości? Otóż zaświadczam, że opis ten nie kłamie. Cień prezentuje się tak:

I kolor na powiece jest równie intensywny, jak w opakowaniu. Są to jedne z najlepszych cieni jakie miałam. Poza zielenią firma oferuje nam też kilka innych ciekawych kolorów, które możecie sobie obejrzeć tutaj. Kolor jest intensywny i utrzymuje się na powiece dosłownie cały dzień. Nie osypuje się, nie zbiera w załamaniu powieki. Jest naprawdę intensywnie napigmentowany, wystarczy parę razy pociągnąć aplikatorem i już. Ja zawsze pod wszystkie cienie używam bazy, więc nie wiem, jak zachowywałby się bez niej, ale przypuszczam, że też nie sprawiałby problemów. Dobrze się go rozprowadza, ma świetną konsystencję. Po raz kolejny firma FM mnie nie zawiodła. Ich kosmetyków używam od dawna, głównie perfum, jednak mimo wszystko ciężko było mi uwierzyć, że taka intensywna zieleń naprawdę przeniesie się na powiekę. A tu proszę, obawy były niepotrzebne. Mogę polecić z czystym sumieniem, bo sprawdzałam go w różnych sytuacjach i warunkach atmosferycznych i jest niezawodny.
A na skórze prezentuje się tak
Oko trochę niewyraźne, ale to przez moje trzęsące się ręce. Zaręczam, że żeby osiągnąć taki efekt nie trzeba nakładać stu warstw cienia :) Wystarczy jedna :)

czwartek, 20 marca 2014

Zmiany, zmiany, zmiany!

Od dawna chciałam założyć tego bloga. Jakoś mi nie wychodziło nigdy, bo a to nie miałam czasu, a to coś innego. Ale jest. Powstał on dlatego, że czasem chcę podzielić się ze światem czymś innym, niż wrażenia z lektury, którymi dzielę się w Magicznej Czytelni. I od tego będzie właśnie ten blog. 

Zmobilizowały mnie do tego zmiany w życiu i słońce za oknem. Nowa praca, w której nie czuję się psychicznie zaszczuta. Nowy blog, na którym mogę dzielić się radościami. I nowa radość, która od jakiegoś czasu mnie nie opuszcza.

Jakiś miesiąc temu trafił mi się w życiu jeden z tych przełomowych momentów. Wstałam o 6.30, ogarnęłam się, zrobiłam kawę i podreptałam na autobus. Z kubkiem kawy i książką w ręku podążałam autobusem do pracy, jak mi milion innych osób. Ale w pewnym momencie podniosłam głowę, rozejrzałam się i stwierdziłam, że ci wszyscy ludzie są strasznie smutni. I nagle poczułam się, jakby ktoś mnie uderzył w głowę, bo zdałam sobie sprawę, że od jakiegoś czasu też taka jestem. Jadę jak na skazanie i mam nadzieję, że uda się przeżyć kolejny dzień. A przecież ja ZAWSZE miałam uśmiech na twarzy, bo zawsze jakiś powód do uśmiechu znajdowałam. I wtedy powiedziałam sobie dość. Dawno nie byłam tak radosna i pełna energii jak tamtego dnia. Stwierdziłam, że muszę być znowu sobą, chcę się znowu uśmiechać do siebie i świata idąc ulicą. I powiem Wam, że to objawienie zadziałało. Pojawiła się okazja do zmiany pracy, pojawiło się słońce za oknem i pojawiła się jakaś nowa radość we mnie. 

Mam nadzieję, że tak zostanie. Jak najdłużej. Powiem Wam, że to zaskakujące, jakie czasami życie funduje nam niespodzianki :)